niedziela, 9 marca 2025

Macbeth (Donmar Warehouse 2024) - wrażenia po seansie

Szkocka sztuka jest jednym z naszych ulubionych dzieł Barda. Widziałyśmy już trochę adaptacji filmowych, teatralnych, nagranych teatrów i mamy w zasadzie jeden wniosek - żeby sztuka wybrzmiała w pełni, między aktorami grającym Makbeta i lady Makbet musi być chemia.

Brakowało jej pomiędzy Ralphem Finnesem i Indirą Varmą, którzy grali trochę obok siebie, a nie do siebie. Nie stanowili pary równorzędnych partnerów - w miłości i zbrodni. Podobnie było w recenzowanym kilka lat temu spektaklu z cyklu Globe on Screen. Tam też narzekałyśmy na brak chemii między aktorami i nierówne rozłożenie akcentów w ich relacji.  Za to tonę jej było pomiędzy Rayem Fearonem a Tarą Fiztgerald, którzy występowali w 2016r., w Globe w adaptacji  reżyserowanej przez Iqbala Khana. Sama sztuka zebrała miesznane recenzje, ale państwo Macbeth zapadali w pamięć. 

To co wyróżnia sceniczną relację Cush Jumbo i David Tennanta to absolutne partnerstwo, miłość, wsparcie i właśnie ta chemia która jest wyczuwalna nawet przez kinowy ekran.

https://www.macbethdonmarcinema.com/gallery/

Ogromnie żałujemy, że nie udało się nam zobaczyć Makbeta na żywo ani w Donmar Warehouse ani w Harold Pinter Theatre, ale na szczęście sztuka została nagrana i możemy oglądać ją w kinach. Co prawda pozbawieni części efektów specjalnych jak słuchawki czy możliwość konserwacji z Saemanam (bardzo współczesnej ale jednocześnie bardzo szekspirowskiej w duchu).

Inscenizacja jest bardzo szkocka. Począwszy od kiltów przez akcenty, muzykę po snującą się mgłę. Bardzo ascetyczna scena to biały prostokąt, który w zależności od umiejscowienia aktorów może być wrzosowiskiem, zamkiem, sceną bitwy czy stołem biesiadnym. Rekwizyty i kolor używane są bardzo oszczędnie. Jedynie Lady Makbet wyróżnia się jasną szatą, reszta nosi ciemne barwy.  Ciekawie rozwiązano kwestię wiedźm - nie ma ich fizycznie na scenie, ale słyszymy głosy snujące się w dymie i ciemności - ten zabieg jeszcze bardziej podkreśla niesamowitość spotkań Makbeta z czarownicami.


I wszystko to wywołuje ciarki i choć tekst znamy niemal na pamięć - przykuwa do fotela. Jeśli sztuka w kinie robi tak ogromne wrażenie, na żywo musiała być niesamowita.

Bardzo polecamy wizytę w kinie i przekonanie się na własne oczy (i uszy), że Szekspir może być prawdziwie ponadczasowy. Zwłaszcza że sztuka o pragnieniu władzy i zrobienia wszystkiego dla niej wydaje się równie aktualna dziś jak kilkaset lat temu.

Makbeta można oglądać w polskich i nie tylko kinach. Jeżeli chcecie sprawdzić gdzie i kiedy najbliższy seans polecamy stronę: https://www.macbethdonmarcinema.com/

niedziela, 23 lutego 2025

The Years

 The Years to dla mnie taka niespodzianka — szłam z uwagi na obsadę (Gina McKee i Romola Garai), zupełnie nie wiedząc, czego oczekiwać. A wyszłam absolutnie zachwycona, dramatycznym owszem, ale bardzo poruszającym i mimo wszystko też zabawnym spektaklem.
Sztuka bazuje na autobiograficznej twórczości francuskiej noblistki Annie Ernaux. Przez niespełna dwie godziny oglądamy zdjęcia dziewczynki, nastolatki a w końcu kobiety kolejnych młodości i poznajemy jej drogę od 1941 do 2006 roku. Towarzysząc naszej bezimiennej bohaterce, często nazywanej ona lub my (właściwie na scenie nie pada ja), śledzimy przemiany społeczne i obyczajowe, ważne światowe wydarzenia z tego okresu  i dużo mniejsze, ale nie mniej ważne zmiany rodzinne jak przeprowadzka.

źródło

Sztuka jest bardzo kobieca. Na scenie wymieniając się rolami, występuje pięć aktorek. Poruszane tematy  jak pierwsze doświadczenia seksualne, aborcja, kariera zawodowa, macierzyństwo, życie rodzinne są z jednej strony autobiograficzne z drugiej bardzo uniwersalne. Z jednej strony w ciągu 65 lat świat przeszedł ogromną przemianę. Z drugiej pewne zachowania czy rytuały pozostają niezmienne. Może zmieniają się tematy i zamiast wspomnień wojennych dyskusje rodzinne dotyczą Windows 95, ale to nadal rodzina siedząca przy wspólnym posiłku.

źródło

Słowo ostrzeżenia sztuka chwilami jest bardzo dosadna i graficzna. Już na wejściu każdy dostaje kartkę z informacją, w którym momencie może spodziewać się poruszenia trudnego, wywołującego skrajne emocje tematu. A i tak mój spektakl przerywano dwa razy, żeby udzielić pomocy komuś z widzów.

Sztuka kobieca i stworzona przez kobiety. Oprócz wymieniowych już wcześniej mamy jeszcze Eline Arbo, która całość zaadaptowała na potrzeby sceny i wyreżyserowała. Pozostałe aktorki Derorah Findlay, Anjli Mohindra, Harmony Rose - Bremner. A od  10 marca  do obsady dołączy Tuppence Middleton, która zastąpi Romolę Garai. 

źródło
The Years to transfer z Almeidy do Harold Pinter Theatre. Entuzjastyczne recenzje zebrało i tu i tu. Obecnie wystawiana będzie do 12 kwietnia, a bilety można nadal kupić.

niedziela, 16 lutego 2025

Elektra

Bardzo chciałam zobaczyć Elektrę.
Bardzo chciałam, żeby mi się podobało.
Bardzo życzyłam Brie Larson sukcesu.

I po spektaklu mam wrażenie, że to jest problem tej sztuki – ona też bardzo chce.
Chce być ostra i nowoczesna, intensywnie oryginalna i niby bardzo minimalistyczna, ale zbyt pełna udziwnień, które w efekcie odwracają uwagę i nużą.
Wizualnie jest bardzo prosto, prawie ascetycznie.  Pusta, wolno obracająca się scena, kilka głośników, balon, urządzenie z tuszem. Współczesne kostiumy: Brie w koszulce i jeansach, Orestes w kombinezonie motocyklisty, Klitajmestra, Chrysotemis i Ajgistos w futrach i tylko chór w tkaninach udrapowanych na wzór greckich tunik, budził skojarzenia ze starożytnością.
Dużą rolę w spektaklu odgrywa głos. Mamy nagłe krzyki w połowie wypowiadanych kwestii, mamy efekty specjalne zmieniające brzmienie głosów, wreszcie piosenkę odtwarzaną tak głośno, że zagłusza kwestie aktorek na scenie. Czemu ma to służyć? To już pytanie do Daniela Fisha, mnie osobiście bardziej przeszkadzało w odbiorze przedstawienia, niż dodawało jakiejkolwiek głębi. 

https://www.atgtickets.com/shows/elektra/duke-of-yorks-theatre/

Za to podobał mi się tekst, autorstwa Anne Carson i aktorzy. Trudno mieć do nich  pretensje o realizowanie wizji reżysera.
Wybrałam ten spektakl z uwagi na Brie Larson, ale największe wrażenie zrobiła na mnie, grająca Klitajmestrę Stockard Channing. Sama Elektra chwilami męczyła swoim dążeniem do zemsty  na matce – Ifigenia zapewne nie uznałaby Agamnenona za ojca roku. Za to Klitajmestra sprawiała wrażenie bardzo już zmęczonej całą sytuacją, ale nadal próbującej jakoś porozumieć się z córką. Współcześnie Reddit zapewne wysłałby obie na terapie i zalecił ograniczenie kontaktów, twórcy pozostali wierni tradycyjnemu zakończeniu w duchu greckiej tradycji.   

Przyznaję, że nie trafił do mnie ten spektakl. Być może zwyczajnie nie zrozumiałam wizji reżyserskiej. Trudno mi wybaczyć fakt, że w trwającym około dziewięćdziesiąt minut przestawieniu były dłużyzny, na których zwyczajnie przysypiałam i tylko nagłe krzyki sprawiały, iż ponownie koncentrowałam uwagę na scenie.

Elektra wystawiana jest w Duke of York Theatre do 12 kwietnia, a bilety na wszystkie przedstawienia nadal są dostępne.



czwartek, 7 grudnia 2017

No Man's Land - recenzja po seansie



Letni wieczór. W jednym z londyńskich pubów wpada na siebie dwóch pisarzy – Spooner i Hirst (Ian McKellen i Patrick Stewart) Tak zaczyna się suto zakrapiane spotkanie, które kontynuują w położonej nieopodal rezydencji Hirsta. Coraz bardziej pijani, opowiadają sobie coraz to bardziej niewiarygodne historie. Zakończenie wieczoru komplikuje pojawienie się dwóch tajemniczych i ponurych młodych ludzi  (Owen Teale i Damien Molony).
"Ziemia Niczyja" Harolda Pintera, była wystawiana na Broadwayu, potem ruszyła w podróż po Wielkiej Brytanii, by wreszcie, jesienią ubiegłego roku, trafić na deski teatru Wyndham, skąd mogliśmy ją oglądać w cyklu NT-Live.

zdjęcia stąd

Choć zaczyna się lekko i zawiera sporo komizmu, nie jest sztuka lekka, łatwa i przyjemna. Opowiada o starości, nie tej ładnej i spokojnej, ale pełnej luk w pamięci, niepoukładania, problemów i nałogów, a także zwykłego, codziennego, nie radzenia sobie z życiem. Momenty zawstydzające przeplatają się z tymi niebezpiecznymi, zabawne ze smutnymi. Na scenie, cała czwórka aktorów daje z siebie wszystko, na czas przedstawienia niemal stając się odgrywanymi postaciami. Nabierają charakterystycznych manieryzmów, zmieniają lekko akcent, sposób mówienia i poruszania się.




Pewnie poczucie klaustrofobii i nieuchronności wydarzeń potęguje scenografia - jeden jedyny pokój, fotel, krzesła, barek, ściany dekorowane panelami i wielkie okno. I tylko nad ścianami widzimy niewyraźnie korony drzew, zmieniające się wraz z upływem czasu przedstawienia. Spooner, jako jedyny bohater nie opuszcza pokoju nawet na sekundę - tkwi cały czas w środku wydarzeń, które poniekąd obracają się wokół niego. Hirst wychodzi i wraca, zmienia stroje i swoje zachowanie, a Spooner za każdym razem stara się z tych zmian wyciągnąć jak najwięcej dla siebie. Sympatia i niechęć do postaci miesza się ze współczuciem.

Przez cały czas trwania spektaklu nie mamy pojęcia kto mówi prawdę, a kto kłamie. Komu można ufać, a kto zupełnie pogrążył się w swoich fantazjach. Zakończenie dla jednych otwarte, dla innych będące symbolicznym zamknięciem życia, tylko podkreśla to wrażenie niepewności. 



Przed seansem mogliśmy obejrzeć krótki film zza kulis - o przygotowywaniu scenografii, o dbałości o detale, fragmenty prób i krótkie scenki. Jednak to za to, co dostaliśmy po spektaklu, należą się NT live ogromne brawa. Otóż, po owacjach aktorzy wrócili na scenę, tym razem w towarzystwie reżysera i w krótkiej serii pytań i odpowiedzi, opowiedzieli o swoim podejściu do tekstu Pintera, swoich interpretacjach postaci i o ogólnym doświadczeniu teatralnym. Pytania publiczności skupiały się głównie na przyjaźni odtwórców głównych ról i tym jak wpływa na ich grę. Wspominano oryginalne, pierwsze wystawienie sztuki w latach 70, ówczesne gwiazdy teatru na scenie, a także jakie drobiazgi z tamtej adaptacji zostały wykorzystane czterdzieści lat później.

I jeszcze drobna ciekawostka - w pewnym momencie Hirst ciska szklanką, która rozbija się widowiskowo. Podczas przedstawienia, które oglądałyśmy na żywo ponad rok temu, szklanka się nie stłukła i do końca seansu nie miałyśmy pojęcia, która wersja jest tą pożądaną. Okazało się, że jak najbardziej, szkło powinno zostać rozbite, jednak ten wyczyn udał się ledwie parę razy na kilka setek spektakli. I akurat w czasie nagrania, które było transmitowane na cały świat, nastąpił jeden z tych rzadkich momentów, ku wielkiej radości całej obsady. 

Tak, jak pisałyśmy na początku "No Man's Land" nie jest sztuką łatwą, ale mamy ogromną nadzieję, że przedstawienie jeszcze wróci do kin i jeśli tak się stanie bardzo Was zachęcamy do obejrzenia go. Naprawdę warto zobaczyć dwie legendy teatru i kina, mierzące się z mocną sztuką o starości.



środa, 15 listopada 2017

Rosenkrantz & Guildenstern Are Dead - recenzja po seansie

"Rosenkrantz & Guildenstern Are Dead" to sztuka Toma Stopparda sprzed 50 lat. Nazywana "Hamletem od kuchni", opowiada o dwóch dworzanach, którzy mieli odeskortować księcia do Anglii i jak wiemy, nie skończyli zbyt dobrze.



Tragikomedia doczekała się adaptacji filmowej w reżyserii autora (z Garym Oldmanem i Timem Rothem w rolach tytułowych), a latem tego roku była wystawiana w Old Vicu, na rocznicę swojej premiery w tym samym teatrze.
Spektakl w reżyserii Davida Leveaux zebrał całkiem niezłe recenzje, w większości czterogwiazdkowe, choć część krytyków otwarcie przyznawała, że ich oceny troszkę zabarwia nostalgia. Sam autor nadzorował prace nad przedstawieniem, w głównych rolach wystąpili Daniel Radcliffe i Joshua McGuire, wszystkim się podobało...
A my mamy kłopot.
Albowiem, cytując klasyka, "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?"

zdjęcia z FB teatru
Z Tomem Stoppardem nam chyba zwyczajnie nie po drodze - co pokazuje nasza recenzja "Poważnego Problemu" sprzed kilku lat. Lubimy brytyjski humor, lubimy w teatrze (czy na seansach kinowych) nie tylko dobrze się bawić, ale też pomyśleć i zastanowić się, i nad sobą, i nad życiem. Lubimy przeżywać spektakle, angażować się w problemy bohaterów. To czego nie lubimy to nuda. A, niestety, "Rosenkrantz & Guildenstern nie żyją" zwyczajnie nas znudziło.

Możliwe, że taki był zamysł reżysera i twórcy, ale nawet te mądre przemyślenia i pytania (kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o śmierci?) wypadały dziwnie płasko i nijako.
Niby czekanie tytułowych postaci można przyrównać do "Czekając na Godota", ale zabrakło w tym jakiegokolwiek napięcia, jakiejkolwiek refleksji poza przerzucaniem się tonami tekstu. Choć tym razem publiczność nie była nieustannie edukowana jak w przypadku "Poważnego Problemu", to widać już, że Stoppard nawet 50 lat temu, miał zamiłowanie do zawiłych elaboratów filozoficznych.
Tylko, że  słuchając reakcji publiczności w Londynie, a nawet w sali kinowej, przyznajemy, że jesteśmy w naszej ocenie odosobnione :)


Jednak nawet nas coś w spektaklu zaintrygowało - zaczęłyśmy się  zastanawiać jak bieżące wydarzenia wpływają na odbiór przedstawienia. Charyzmatyczny szef trupy aktorów, grany przez Davida Haiga, zdawał się swoją obecnością nawet nie tyle kraść, ile przytłaczać każdą scenę, w której występował. Ale gdy obłapiał jednego ze swoich podwładnych, gdy rzucał niedwuznaczne aluzje, gdy niemal wprost handlował jego wdziękami, to myśli same uciekały do spraw, które ostatnimi czasy wstrząsnęły Hollywood. A zwłaszcza do Kevina Spacey, który przez dziesięć lat pełnił funkcje dyrektora artystycznego teatru Old Vic. Oskarżenia kierowane w jego stronę zmusiły obecne szefostwo teatru do wystosowania oświadczenia i stworzenia programu pomocy dla możliwych kolejnych ofiar.
I nagle postać, która miała nas bawić i zachwycać, której powinniśmy kibicować nawet bardziej niż głównym bohaterom, zaczyna być postrzegana zupełnie inaczej. A fakt, że dzieje się to w tym teatrze i na tej scenie, nabiera zupełnie innego znaczenia, wykraczającego poza sam tekst sztuki.



Sam Old Vic Theatre jest jednym z naszych ulubionych teatrów. Mamy z niego masę wspomnień i  nawet "nasze" miejsca więc z nostalgiczną przyjemnością obejrzałyśmy krótki film wyemitowany przed przedstawieniem. 
Daniel Radcliffe i Joshua McGuire oprowadzali widzów po budynku Old Vic, zdradzili kilka sekretów zza kulis i sprawili, że jeszcze bardziej zatęskniłyśmy za dawno nieodwiedzanym Londynem. 


piątek, 27 października 2017

Angels in America 1 & 2 - wrażenia po seansie




Dlaczego tylko wrażenia, a nie recenzja? Bo nie jestem pewna, czy potrafiłabym porządnie zrecenzować tę sztukę. Ale jedno mogę powiedzieć od razu - jeśli jeszcze nie widzieliście - IDŹCIE NA NIĄ KONIECZNIE. To istotnie jedno z ważniejszych wydarzeń teatralnych w 2017 roku w Londynie.

Na początek garść informacji:
Akcja dramatu (podzielonego na dwie części) rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, w połowie lat 80-tych XX wieku. Poznajemy grupę nowojorskich gejów, którzy zmagają się z najróżniejszymi problemami - od zwykłych relacji międzyludzkich, po prawdziwą tragedię - AIDS.  Do tego dochodzą przemiany obyczajowe, kryzys, a nade wszystko konserwatywne rządy administracji Ronalda Regana. „Anioły w Ameryce” to sztuka, za którą autor, Tony Kushner, otrzymał nagrodę Pulitzera, dwie nagrody Tony, dwie Drama Desk Awards, The Evening Standard Award oraz wiele innych. Przez wielu jest uznawana za jedną z najważniejszych sztuk XX wieku.  

wszystkie zdjęcia stąd

Wersję wystawianą w National Theatre latem tego roku wyreżyserowała Marianne Elliot ("Dziwny przypadek psa nocną porą") i wykreowała spektakl absolutnie niezwykły, wykorzystujący w stu procentach możliwości zarówno samego teatru jak i aktorów.

A całość zagrana jest pierwszorzędnie.

Nie wiem kto zachwycił mnie najbardziej - czy egzaltowany, delikatny, kobiecy Andrew Garfield, w roli Priora chorego na AIDS, czy James McArdle ("James I"), jego chwiejny w swej lojalności partner Louis. Rewelacyjny był Russell Tovey jako Joseph Pitt, pozornie porządny, poukładany młody asystent, ale przyćmiewała go Denise Gough, grająca jego uzależnioną od środków uspokajających żonę, Harper. Każdą scenę kradł Nathan Lane jako Roy Cohn, wielka szycha administracji, prawnik z piedestału, wmawiający z uporem wszystkim, że jego AIDS to rak wątroby. Ale podobnie było z Susan Brown (Hannah Pitt, mormońska matka Josepha), czy Nathanem Stewart-Jarettem (Belize, pielęgniarz Roya i przyjaciel Priora). I nie mogę zapomnieć o Amandzie Lawrence, chimerycznym Aniele.


Ich losy splatały się w snach i wizjach, w najbardziej niespodziewanych spotkaniach, dziwnych związkach i zależnościach. Poznawaliśmy ich przemyślenia i przekonania, to jak nie tylko choroba, ale też życie z chorym wpływa na ich charakter. Do tego dochodziły spotkania z przodkami, moce nadprzyrodzone, zaskakująco realne majaki i szara codzienność. Tworzyło to dziwny, niesamowicie wciągający miks, nie pozwalający na nawet chwilę wytchnienia.

A wszystko uzupełniała wyjątkowa scenografia. W pierwszej części były to ściany, przesuwające się w zależności od miejsca akcji, tworząc mieszkania, biura, czy dom. W drugiej scena zmieniała się dynamiczniej, we wszystkich kierunkach, skupione światło wskazywało na dziejące się wydarzenia. I do tego rzesza, ubranych na czarno ludzi z obsługi. Z zasłoniętymi twarzami przemykali się niczym duchy, zmieniali dekoracje, unosili anioła, jako jego cienie, a czasem sprawiali wrażenie kolejnych postaci ze snów i potęgowali nierealny chwilami klimat opowieści.


Całość została sfilmowana rewelacyjnie - z szerokim planem gdy trzeba i zbliżeniami. Tylko napisy nie zostały dobrze dopasowane - często puenta żartu, czy wypowiedzi wyświetlała się na ekranie na kilkanaście sekund przed dojściem aktora do ostatniej kwestii. Sprawiało to, że widzowie w polskim kinie śmiali się z niektórych rzeczy wcześniej, niż publiczność teatralna.

Przed pierwszą częścią obejrzeliśmy film dokumentalny o czasach, o których opowiada sztuka, z wywiadami z autorem i reżyserką. 
Całość będzie można zobaczyć w kinach jeszcze raz, 9 i 16 listopada i naprawdę, jeśli tylko macie taką możliwość, idźcie "Anioły w Ameryce" obejrzeć. Bo bardziej niż warto.
Tylko uwaga - każda z części trwa powyżej czterech godzin (z dwoma antraktami).



środa, 25 października 2017

Yerma - recenzja po seansie

"Yermę" recenzowałyśmy już w ubiegłym roku, gdy po raz pierwszy była wystawiana w teatrze Young Vic. Spektakl okazał się ogromnym sukcesem, doceniony zarówno przez widzów jak i krytyków, a Billie Piper za główną rolę zgarnęła potrójną koronę - nagrody krytyków, Evening Standard i Oliviera. Sztuka wróciła na deski teatru tego lata i wtedy też została wyemitowana w cyklu NTlive.


To nie jest łatwy dramat - zwłaszcza, że odbierany na różnych poziomach, w zależności od własnych doświadczeń życiowych. Może być ciekawym studium przypadku. Zapisem wyniszczającej obsesji. Albo też brzydkim przypomnieniem osobistych przeżyć. O ile w czasie początkowych "rozdziałów" zarówno widownia w teatrze, jak i w kinie często wybuchała śmiechem, o tyle wraz z postępem szaleństwa bezimiennej bohaterki, rozbawienie gdzieś znikało. Ostatnie sceny oglądane były w absolutnej ciszy.

Billie Piper przeszła samą siebie - dawno nie oglądałam takiego spektrum emocji, tak wielkiego... odsłonięcia się aktora dla roli. Tego, jak czasem grymasem, czasem nerwowym gestem przekazywała, że wcale nie jest tak świetnie, jak stara się nam udowodnić. 
I jasne, festiwal i finał to był majstersztyk, ale najpiękniej dualizm tego przez co przechodziła jej bohaterka, Billie pokazała w ostatniej rozmowie "Onej" ze swoim byłym chłopakiem. Pozorna radość z jego szczęścia, a w środku rozdzierający żal i poczucie niesprawiedliwości. Mocne i tak prawdziwe. Uśmiech i połykane łzy, coraz bardziej łamiący się głos i wreszcie poddanie się smutkowi. Absolutnie zasłużenie zgarnęła wszystkie nagrody, bo "Yerma" to przede wszystkim jej popis.

zdjęcia z FB YVT
Całość została przepięknie zrealizowana. Kamera często znajdowała się poza "akwarium" ze szklanych paneli, izolując równo wszystkich widzów, były jednak chwile, gdy dawała nam unikalną możliwości obserwowania emocji na twarzach bohaterów. Jak choćby w scenie konfrontacji sióstr, czy niektórych dyskusjach z mężem. A mimo to, jak widzowie w Young Vicu, czuliśmy się jak podglądacze bardzo osobistego dramatu. 

Pomiędzy scenami, w czasie zmian dekoracji, dostawaliśmy białe napisy na czarnym tle. Bardzo podobnie zostało to rozwiązane w teatrze. Odmierzały one upływ czasu w życiu bohaterów, zapowiadały co za chwilę zobaczymy. W połączeniu z przeszywającą muzyką z hiszpańskim śpiewem, całość nadawała sztuce swoisty, niepowtarzalny rytm i w pokrętny sposób nawiązywała do oryginału. Podobnie jak monologi Johna (Brendan Cowell) mimo współczesnego słownictwa, zdawały się jak wyciągnięte ze sztuki Lorki. 
Świetne, dynamiczne, współczesne, mocne i wierne tłumaczenie współgrało z wydarzeniami na scenie. I naprawdę się przydawało - bohaterowie czasami mówili niezwykle szybko, językiem codziennym, w żaden sposób nie wygładzonym - używając i slangu i wulgaryzmów. 
I tylko jedna drobna uwaga - w czasie wspomnianych wyżej białych napisów, pojawiających się na ekranie, też przydałaby się ich polska wersja. Bo nie wszyscy widzowie radzili sobie nawet z dość prostym angielskim. 


Przed spektaklem dostaliśmy krótki dokument - rozmowę dyrektora artystycznego teatru, Davida Lana, z Simonem Stone, reżyserem, uzupełnioną wtrąceniami historyka, odnośnie autora pierwowzoru. Panowie dyskutowali o decyzji, by uwspółcześnić wystawienie, o tym jak treść sztuki jest wciąż niezwykle aktualna i jak mówi o rzeczach nadal ważnych. 

"Yermę" będzie można ponownie zobaczyć 21 listopada. Jeśli tym razem nie udało się Wam dotrzeć do kina, zaznaczcie sobie tę datę na czerwono - naprawdę warto.